Jabłka

Witold Witaszewski

Lipiec zaczął się już na całego, pogoda jest jak drut, niebo białe od upału. Naród pociągnął nad Wisłę; próżniaki chowają się pod parasolami piwogródków, laski na plażach po praskiej stronie wystawiają na słońce wdzięki pokryte kremem SPF 90, z okien wieżowców na to wszystko patrzą zawistne korpoludy.
No, a przynajmniej tak to sobie wyobrażam, bo ja dłubię w garażu i gówno widzę. Jak znam życie, taka pogoda będzie jeszcze długo, więc pośpiechu nie ma, ale muszę narychtować maszynę. Dołączenie kosza do motocykla to nie jest dużo roboty, tyle że w moim struplu kosz ma napęd na koło, a to trzeba porządnie sprawdzić, zwłaszcza przed wyjazdem z miasta. Daleko niby nie jest, ale nie uśmiecha mi się utknąć gdzieś na wertepach. Pracuję powoli, nigdzie mi się nie spieszy – podziemny garaż masowca jest chłodny, mam tu browara i radio, jest fajnie. Do wieczora ogarniam wszystko, sprzątam i składam narzędzia.

Następnego dnia wstaję trochę wcześniej niż zwykle – jest ósma rano i już jest gorąco. Wytaczam się z garażu i kieruję w stronę najbliższej stacji benzynowej, gdzie przestali już wydziwiać nad moim antycznym motocyklem, wielkim zbiornikiem paliwa i tankowaniem do kanistra. Kilkanaście minut później zbliżam się do blokhauzu punktu kontrolnego na granicy miasta. Kolejki nie ma, poranna ławica ciężarówek zdążyła się już przeprocesować, jestem sam. Na wszelki wypadek zatrzymuję się jeszcze na chwilę na pobliskiej pętli – poza zasięgiem kamer z blokhauzu – i sprawdzam, czy w kieszeniach albo na motorze nie zaplątał mi się jakiś trefny drobiazg. Nic nie ma, więc podjeżdżam do kontroli, ustawiam maszynę na taśmie skanera pojazdów a sam kieruję się do bramki dla pieszych. Nie przepadam za tymi skanami i w sumie nie potrafię powiedzieć czemu. Nie jestem oszołomem, protestującym przeciwko ZABÓJCZEJ RADIACJI, nie mam złudzeń że System respektuje moje prawo do prywatności; myślę że to co mnie irytuje, to ostentacja. Spojrzenie drony czy kamery ulicznej pada równo na każdego, nadzór korespondencji dotyka równo wszystkich – ale skan jest osobisty i nie do przeoczenia. W komorze skanera stoi się samemu, ze świadomością że właśnie teraz, właśnie tutaj, backscatterowe oko Systemu skierowane jest właśnie na ciebie. Że to właśnie twoje kieszenie są bezgłośnie przetrząsane, że to właśnie twoje obrane z ubrania ciało jest oglądane przez systemy eksperckie blokhauzu. Że to właśnie ciebie zatrzymają do wyjaśnienia, jeśli System uzna że jesteś podejrzany. No, albo jeśli zgnije twój rekord w którejś bazie danych.

Na szczęście dzisiaj nie dzieje się nic nadzwyczajnego i po kilku minutach jestem już po drugiej stronie miejskiego muru, gdzie większość z moich znajomych nie była nigdy. Zakładam kask i gogle, odpalam maszynę i ruszam siódemką na południe, mijany co jakiś czas przez ciągnące z naprzeciwka ciężarówki. Jadę nieśpiesznie prostą drogą, wielki silnik Urala klekoce równo, wokół łąki, wyludnione wsie i szczątki billboardów. Pod Grójcem zatrzymuję się na moment na stacji przy bazie przeładunkowej, dotankowuję trochę, rozprostowuję nogi. Upewniam się, że transponder w motocyklu działa; za obwodnicą będą automatyczne ciężarówki, a bez działającego nadajnika pozycyjnego będę na łasce ich systemu wykrywania przeszkód. Muszę się zastanowić nad trasą: może pojadę bocznymi drogami, bez konfrontacji z autociężarówkami, ale jeśli stary most na Pilicy zniosło, to będę musiał dojechać z powrotem do siódemki i jakoś przeżyć między tirami. Podejmuję decyzję, a potem siadam na masce gnijącego wraku tuż przy stacji benzynowej i popijąc paskudną kawę z automatu, obserwuję slumsy przy bazie. Tutaj zatrzymują się wszyscy ci, którym nie starcza pary albo zasobów na dotarcie za mur, do Warszawy właściwej. W bezładzie starych kontenerów i chatek zbudowanych z czego popadnie gnieżdżą się uchodźcy i inni dipisi, desperaci bez kasy i czterystaczwórki bez dokumentów. Żyją z handlu rzeczami, które “spadły z ciężarówki”, świadczenia nielegalnych usług kierowcom i rozboju na kim popadnie; prawdziwa oaza leseferystycznej gospodarki rynkowej, a ja jestem sam i będę musiał przejechać w pobliżu. Dlatego właśnie w nadkolu wraku ukryłem paczuszkę, której teraz usiłuję się domacać. Odnajduję ją w końcu i ruszam do motocykla – uruchomiwszy silnik rozpakowuję zawiniątko, z którego dyskretnie wyciągam bardzo nielegalny pistolet; kabura z trzaskiem magnesów przywiera do burty kosza. Ruszam dalej, mechanizm mogę sprawdzić później.

Kawałek za bazą zjeżdżam z siódemki w boczną, zdecydowanie bardziej zaniedbaną drogę. Muszę manewrować między wyrwami, ale jadę żwawo i bacznie obserwuję lusterka: jakby mieli mnie robić, teraz jest najlepszy moment. Do slumsów jest jeszcze na tyle blisko, że można zamówić piwo, dogonić i zatłuc samotnego dziwaka na motorze i wrócić, zanim piwo zdąży się zagrzać – taki cafe racing, AD 2045. Może trzeba było trzymać się siódemki? Tam są ciężarówki, ale i madmaksy z patrolu drogowego… No, trudno.
Przez następne trzydzieści kilometrów w lusterkach nic się nie pojawia, mogę odetchnąć. Toczę się po kruszejącej nawierzchni, pośród zapuszczonych pól i zjadanych powoli przez przyrodę osad, jedyną żywą istotą w zasięgu wzroku jest kołujący na termice nad lasem jakiś drapieżny ptak. Opuszczone domy patrzą za mną pustymi oknami, wypłowiałe reklamy przypominają, że tu wszędzie mieszkali ludzie, działy się jakieś biznesy, toczyło się zupełnie zwyczajne życie. Aż trudno uwierzyć. Właściwie, jeśli pominąć dziury i szansę natrafienia na zmotoryzowanych pojebów, to na bocznej drodze jest idealnie. Samotność, przyroda i motocykl, dwadzieścia siedem lat po końcu świata.

W jednej z wiosek po drodze natrafiam na pierwszą znaczniejszą przeszkodę: zapadł się mostek nad jakąś na wpół wyschniętą strużką. Zjeżdżam z drogi i powoli jadę wzdłuż potoczku, szukając łagodniejszych brzegów. Znajduję w końcu dobre miejsce i skręcam, zamierzając forsować. Potoczek ledwo cieknie, ale koryto jest pełne zdradliwego błocka, w którym zapadam się prawie po osie. Dodaję gazu i z rykiem silnika, w fontannach błota, prę do przodu. Kiedy wygramolę się na przeciwny brzeg, i ja i motor jesteśmy dokumentnie upieprzeni, ale olać to; gdyby nie napęd na koło kosza, musiałbym wyciągać maszynę liną, a w pojedynkę to strasznie upierdliwe. Wracam na drogę i jadę dalej, z lekkim niepokojem oczekując mostu nad Pilicą – przez prawdziwą rzekę tak nie przejadę. Na szczęście niedługo później okazuje się, że most stoi i jeszcze długo postoi: nawierzchnia jest wprawdzie zryta, a w pęknięciach umościło się już kilka małych drzewek, ale konstrukcja utrzyma mnie bez problemu. Przejeżdżam na drugą stronę i w zasadzie jestem na miejscu – zostało mi dwadzieścia kilka kilometrów. Kiedy zaczynają się sady, zjeżdżam z drogi i gruntówkami jadę w strone lasu, gdzie długie minuty przedzieram sie przez zarośnięte przecinki, rozgarniając trawy i zarośla tępym nosem kosza. Docieram w końcu do skraju lasu i gaszę silnik. Dojechałem. Cisza dzwoni w uszach. Czasu mam ile chcieć, i tak muszę poczekać do zmierzchu. Rozstawiam namiot, robię sobie herbatę i coś na ząb, a potem ucinam sobie drzemkę.

Kiedy się budzę, słońce już zachodzi. Obijam się jeszcze godzinę, a potem idę na krawędź lasu i stamtąd patrzę na oświetloną na złoto bryłę budynków Enklawy Julianów. Mój dom rodzinny. Nie cierpię tego miejsca. Spoglądam na zegarek, już czas – umówieni byliśmy na kontakt kwadrans po nieparzystej, jak w starym filmie. Wyciągam potężną diodową latarkę i błyskam w stronę enklawy; długi, dwa krótkie, przerwa. Długi, dwa krótkie, przerwa. Po paru minutach w jednym z okien zapala się światło, po chwili gaśnie: długi, długi, przerwa. Długi, długi, przerwa. Odbłyskuję, trzy krótkie, długi, krótki. Z tamtej strony dwa szybkie mignięcia i światło gaśnie. Mogę iść z powrotem spać, do rana nic nie powinno się dziać. Matę wykładam sobie na zewnątrz namiotu – noc zapowiada się bezchmurna, więc nie ma się co wygłupiać. Leżę na plecach, patrząc przez korony sosen w ciemniejące niebo czekam na pierwsze gwiazdy i nawet nie wiem kiedy zasypiam.

Budzi mnie daleki warkot silników. Przecierając oczy idę spojrzeć na sady – tak, zbiory idą na całego. Wracam do motocykla, zjadam nieśpiesznie śniadanie i czekam. Lenię się na całego, ale w lesie to zupełnie co innego niż w mieście. O wiele lepiej siedzi się z kubkiem herbaty i książką, jeśli w czytaniu towarzyszy ci szum sosen i śpiew ptaków, a nie wycie rur i wrzaski za cienką ścianą bloku.
Jakiś czas później zauważam, że z warkotu w tle wyodrębnił się jeden wątek, którego źródło zdaje się zbliżać. Wyłączam książkę i wstaję. Kiedy wyłaniam się spomiędzy drzew, brnący przez wertepy zdezelowany łazik skręca w moją stronę. Zatrzymuje się tuż przy mnie, niewysoka dziewczyna wyskakuje zza kierownicy i miażdży mi żebra w uścisku.

– Cześć Magda, nie widziałem cię całe wieki. – Spoglądam na nią z uśmiechem. – Chodź, schowamy maszynę trochę, co ma tak stać bez sensu.

Wsiadamy obydwoje, Magda ze zgrzytem wrzuca bieg. Łamiąc krzaki łazik wpełza w las, wskazuję drogę i już po chwili zatrzymujemy się koło mojego namiotu. Oglądam się na pakę wozu, sięgam do jednej ze skrzynek. Wgryzam się w świeżutką papierówkę, sok tryska na wszystkie strony. Od zimy na to czekałem.

– O rany, jakie pyszne. Ale moment, ja też coś mam dla ciebie.

Wyciągam z kosza siaty – parę butelek wina, cała masa czekolady, rajstopy, tampony, sztangi fajek. Magda odbiera mi torby, rozpieczętowuje tabliczkę nadziewanej i napycha się. Przez długą chwilę żujemy oboje z ćlamaniem, jedno i drugie z identycznym wyrazem błogości.

– O, prawie zapomniałem, mam tu jeszcze coś. – Podaję jej kostkę pamięci. – Masz tu zeszły sezon “Godów w rezerwacie Partii Republikańskiej”, “Zakazany Romans w Fabryce Ogórków” – czemu ty oglądasz taki szajs? – pół roku publicystyki z Radia Wolna Warszawa, nieocenzurowaną Wikipedię i nagrałem ci jeszcze pierwszą płytę Sufiego al-Maliki, taki derwiszowski arabpop, może ci podejdzie. Masz to wszytko zastegowane we mszach z Radia Maryja, dla kamuflażu dorzuciłem jeszcze foty z pielgrzymki do Lichenia. Dobra, przeładujmy wszystko najpierw, poobżerać się jeszcze zdążymy.

Załadowanie motocykla na full nie zajmuje wiele czasu, do kosza mieści się wszystkiego siedem skrzynek. Magda pomaga mi je upchać i zabezpieczyć górne siatką.

Siadamy potem na karimacie z kanapkami i winem. Zapieram się, korek wyskakuje z puknięciem. Rozlewam czerwone półwytrawne do blaszanych kubków. Nie przepadam za czerwonym, ale Magda owszem.

– Siadaj, opowiadaj co nowego. Wydali cię już za kogoś?

Bez słowa pokazuje mi dłoń z prostym pierścionkiem.

– Wow, siedemnaście lat i dopiero zaręczona? Jestem pod wrażeniem. Kto jest szczęśliwym wybrańcem?
– Marek, syn szefa pionu recyklingu. Ojciec chce połączyć rodziny w jeden klan techniczny, będzie miał wtedy jedną trzecią głosów w radzie enklawy. Sadownicy są rozdrobnieni, ale da się ich zebrać w sojusz przeciwko administracji: w kasie coraz bardziej pusto, budynki się sypią i wszyscy obwiniają administrację. Jak to wypali, to na wiosnę są wybory i ojciec pewno zostanie koordynatorem enklawy. Byłby pierwszym koordynatorem z pionu technicznego od sześciu kadencji.
– Kawał dobrej dynastycznej polityki. A ten Marek to jaki jest?
– A ja wiem? Ledwo go kojarzę.

No tak. Popijamy wino, milcząc. Magda w zamyśleniu drapie się po kodzie paskowym wytatuowanym na dłoni. Bez patrzenia wiem, co mówią drobne literki pod nim: “MALICKA, M. AB Rh+”.

– Dziewczyno, mówię ci, uciekaj. Zawijaj się od ojca, od narzeczonego, od całego tego cyrku i wiej.
– Jak niby?
– No weź, przecież od lat ci mówię: zabierz się ze mną. Wiesz kiedy przyjeżdżam, zresztą nieważne, wysyłasz jednego maila, rzucam wszystko i jestem.
– Zawróci mnie.
– Nie zawróci. Jak skończysz osiemnaście lat, może ci naskoczyć – jesteś pełnoletnia i możesz o sobie decydować sama. W prawdziwym świecie nie ma znaczenia, że jesteś dziewczyną. Możesz wyjść jak stoisz, byle z papierami. Nawet bez papierów jakoś damy rade, na pierwszej glinowni zgłaszamy zagubienie ibeka, dostajesz tymczasową kartę i jesteś wolna jak ptak.
– Nie dam sobie rady sama.
– O jak rany – nie jesteś sama. Co ty sobie myślisz, że cię dowiozę do miasta a potem kopnę w tyłek i pa, radź sobie sama? Nie zostawię cię.

Wygląda nagle na zagubioną, bezradną wobec wyboru między nieznanym i nieznanym. Nie chcę jej naciskać; całe dotychczasowe życie przeżyła w cieniu ojca, którego słowo było prawem. Nie chcę się w niego zamienić i zastąpić jej jednego tyrana drugim – ale jeżeli jej stąd nie wyrwę, nie daruję sobie nigdy.

– Dobra, zostawmy to na razie – ale pamiętaj że nie jesteś sama. Nie jesteś w sytuacji bez wyjścia. Jeden mail, nieważne kiedy, i przyjeżdżam cię stąd zabrać. Pamiętaj.
– Pamiętam. Zwariowałabym chyba, gdybym o tym nie pamiętała. – Uśmiecha się słabo.

Dopijamy wino. Magda podnosi się z maty.

– Dobra, muszę lecieć zanim sie ktoś zorientuje i zaczną mnie szukać.
– Ja do jutra rana zostanę, nie chcę po nocy jechać załadowanym motocyklem. Wpadniesz się pożegnać?
– Raczej nie dam rady, nie czekaj.

Patrzymy na siebie z żalem, a potem obejmujemy na pożegnanie. Magda ściska mnie mocno.

– Jedź ostrożnie i pamiętaj dać cynk, jak będziesz znowu.
– Oczywiście. Trzymaj się siostra, nie oszalej w tym kurniku.

Magda uśmiecha się, wsiada do wozu i tyłem wyjeżdża z lasu, znowu masakrując zarośla.

No dobra, mam czas do wieczora. Oparty o motocykl czytam książkę, zajadając papierówki. W domu nastawię cyder, narobię dżemu i jabłecznika. Nie przejem tego wszystkiego, ale akademik polibudy wciągnie każdą ilość, a tam warto mieć znajomych.

A za miesiąc owocują liredy. Nie mogę się doczekać.

Leave a Reply